wtorek, 6 marca 2012

Ten pierwszy raz...

 Jak pewna piosenka głosi..."najtrudniejszy pierwszy raz" i to właśnie o nim dziś Wam chciałam opowiedzieć... ale wyszło mi bardziej, jak to później czytałam o emocjach związanych z tym pierwszym razem. Powodzenia w przebrnięciu przez ten tekst, długaśny niestety :) ale w Was wierzę!
W zwyczaju jest tak, że przed rozpoczęciem pracy przychodzi się na kilka dyżurów do kogoś, aby poznać zwyczaje, zasady i przede wszystkim dzieci i sposobiki na nie ;) często jest też podobno tak, że wolontariuszom proponuje się pracę :) Niestety ja tak nie miałam...

...brutalna rzeczywistość pozbawiła mnie tej pomocy, albo jak kto woli stopniowego wchodzenia w tę pracę, ja zostałam wepchnięta od razu na głęboką wodę! Na dzień dobry dyżur nocny, na dzień dobry w najstarszej i najbardziej problematycznej grupie! Bo moje pierwsze dyżury to takiej zapchaj dziury były... raz tu, raz tam... bez własnego miejsca, szafki, więc zawsze z dużą torbą z grubym swetrem i klapkami! No wiedzcie, że tak koło 3 ciepły sweter to podstawa, do tego kubek czegoś ciepłego i ewentualnie kawałek koca... mamy taki cudnie miękki! Mnie generalnie do udanego nocnego dyżuru trzeba grzecznie śpiących dzieci... i dobrej książki i mojego laptopa z dostępem do sieci! I mogę siedzieć... ale o nocnych dyżurach to opowiem Wam kiedy indziej, dzisiaj jednak wróćmy do tego nieszczęsnego pierwszego dyżuru.
Od razu mówię strat w ludziach nie było, zresztą żadnych nie było... na całe szczęście, bo inaczej to pewnie już bym tej pierwszej nocy straciła tę pracę, a jednak nie. W normalnych warunkach wszystko to co usłyszałam w ciągu 15 minut... poznaje się na tych kilku zapoznawczych dyżurach! Podstawą jest wiedza o tym gdzie są bezpieczniki, zawory wszelkie, klucze... i oczywiście, które łóżko należy do którego dziecka! Żeby móc ich przegonić do odpowiednich ;) Ponieważ, jak co poniektórzy mówią Herszt baba ze mnie ;) pierwszy dyżur minął spokojnie, udało się ich grzecznie zagonić do łóżek około 22-22.30, przed 24 wszyscy spali, co po różnych dotychczasowych doświadczeniach i też większym ich braku uznaję za sukces... może się to wydawać śmieszne, ale szłam na ten dyżur z wyobrażeniem tego, iż mogę nie przeżyć! Nie ma co się śmiać... moja ówczesna znajomość realiów domu dziecka była, nazwijmy to prasowa ;) i trochę książkowa nie wiedziałam zupełnie za to kogo mogę tam spotkać, a jedyną radą jaką usłyszałam od dyrekcji gdy kilka dni wcześniej przyjmowała mnie do pracy było: „proszę się nie bać wzywać policję, jeśli będzie się cokolwiek działo”. Na szczęście... całe szczęście jak już wspominałam obyło się bez ofiar w ludziach, telefonów na  policję, wzywania pogotowia.
Ja natomiast wyszłam stamtąd z workiem pełnym emocji... strach pozostał na miejscu na szczęście nie wpakował się do mojej torebki, wyszedł za to ze mną pod pachę ogromny lęk o to czy aby na pewno jest to miejsce dla mnie i czy to chcę robić, ale że jestem tam do dziś to może jednak był to dobry wybór. Bałam się też o to czy na pewno sobie poradzę, bo nie jestem typem rozkazująco – wymagającym (o typach wychowawców też Wam kiedyś napiszę) raczej przyjacielskim, bazującym na wzajemnym szacunku – a jak go uzyskać zaganiając młodzież do spania? Czego się jeszcze bałam? A tego, że upór w dążeniu do uzyskania tego zawodu i pracy w nim okaże się daremny, i za chwilę stracę tę pracę... tak się nie stało. A wiele mnie kosztowało zostanie pedagogiem... Lęk wywoływało wówczas we mnie jeszcze kilka rzeczy związanych z tą pracą, rzeczy do których przygotowywano mnie w trakcie studiów...ale też takich, o których istnieniu wiedziałam, ale niestety nie byłam i nadal nie jestem przygotowana by sobie z nimi radzić! Nie martwcie się... lęk to nie było jedyne uczucie... byłam też pełna nadziei – takiej na wszystko, na to że się dotychczas nie myliłam i to był dobry kierunek w moim życiu. Ale też na to, że poradzę sobie, stanę na wysokości zadania. Jednak największą nadzieję pokładałam w tym, iż ja coś dam tym dzieciom, że nie będę jak kolejny element układanki, a jednak w jakiś sposób stanę się osobą ważną, istotną, mającą wpływ... wiem mrzonki, ale jednak coś z tego wychodzi i cieszy mnie czasami. Tak jak każdy miałam także nadzieję, że da się z tej pracy wyżyć.  I zapomniałabym o najważniejszym, szłam na ten pamiętny dyżur z myślą, że wszystkie te oczekiwania – można przecież powiedzieć, że nadzieje są jednak iskierką szansy dla tych których tam spotkam, nie tylko młodych... ale tak naprawdę największą nadzieję miałam na to, że uda mi się przetrwać do rana ;)
Co po za lękiem i nadzieją... szczęście! Tak ogromne szczęście, nie tyle nawet z tego, że spełniam swoje jedno z największych marzeń, ale też dlatego że coś się dzieje, na mojej drodze (jej jako to patetycznie brzmi) stają nowi ludzie, którzy wniosą w moje życie świeżość. Bo musicie wiedzieć, iż ja kocham ludzi... zwierze stadne jestem. Zawsze wydaje mi się, iż nowy człowiek jaki pojawia się w moim życiu jest iskierką radości. No ale wracając do mojego szczęścia... byłam szczęśliwa bo rozpoczęcie tej pracy było jak wybudowanie części mnie, bez niej czułam się jakoś nie pełna, nie mogłam w pełni być sobą. Dziwne to jest wiem, bo przecież nie siedziałam w domu, cały czas coś działo się w koło mnie, pracowałam w zawodzie, ale uzyskanie tej było nie było ciężkiej pracy stało się dla mnie przyczynkiem do ogromnej radości. Czasami zastanawiam się dlaczego tak jest, że nawet jak mam bardzo trudny dzień to przestępując próg w mojej pracy na moją twarz wstępuje uśmiech, szczerzę się od ucha do ucha, i nic nie jest dla mnie straszne, ciężkie, raz lepiej raz gorzej ale ze wszystkim daję sobie doskonale radę. Teraz wiem, że jestem szczęśliwa bo się tutaj realizuję, ale na początku byłam szczęśliwa chyba dlatego, że mogłam się zacząć sprawdzać i weryfikować swoje dotychczasowe działania.
W kotle mojego umysłu było jeszcze kilka uczuć, jednym z nich ważnym dla mnie była duma. Duma ze mnie, że udało mi się dostać tę pracę, że nie stchórzyłam i ją rozpoczęłam (w świetle tego co teoretycznie wiedziałam o tego typu placówkach było to jak najbardziej możliwe, na szczęście nie miałam czasu się nad tym zastanawiać pomiędzy przyjęciem do pracy, a pierwszym w niej dniem). Wychodząc po tym pierwszym razie, byłam sama z siebie tak zwyczajnie dumna, że dałam sobie i to całkiem nieźle radę. Byłam także dumna z tych młodych, których tej nocy spotkałam. Napawali mnie dumą z błachego powodu, nie spełnili moich negatywnych oczekiwań, stanęli na wysokości zadania i pozwolili na spokojne wejście w nowe obowiązki, nie wykorzystali w żaden sposób tego, iż był to mój pierwszy raz i nie w każdej sytuacji wiedziałam jak się zachować – jak każdy świerzak ;). Było wprost przeciwnie, pomogli, pokazali i wytłumaczyli parę rzeczy. Wychodząc i analizując ten dzień, a nawet bardziej noc byłam dumna z siebie, a może nie z siebie, a z miejsca w którym pracuję, bo już wtedy zorientowałam się, iż nie jest to taka placówka jak te, które opisują w mediach.
Było mi niestety też troszkę wstyd... bo wcześniej demonizowałam, jak większość to co mogę tam zastać. Bo nie ukrywajmy szłam do tej pracy wypełniona różnorodnymi stereotypami na temat miejsca, wychowanków, ale także ludzi tam pracujących. Okazało się być inaczej, ta rzeczywistość nie jest tak szara i brutalna jak się ją maluje. Daleka oczywiście jest od tego ideału jakim jest rodzina, ale rodzina zwyczajnie funkcjonująca. Nie ukrywajmy to ona jest najlepszym miejscem na to, aby dziecko było szczęśliwe. Jednak jeśli to miejsce idealne staje się czasami piekłem dla tego człowieka małego, to niejednokrotnie bidul (jak oni sami mówią o tym miejscu) jest pierwszym miejscem gdzie zaznają spokoju, bezpieczeństwa, bliskości, tego iż ktoś zauważa i docenia ich małe sukcesy, i nie biciem karze za to, że nie spełnia oczekiwań.
Długawy cokolwiek dziś wyszedł mi ten tekst, choć mógłby i dłuższy, ale nie chcę abyście posnęli przed monitorami, a i kiedyś tutaj wrócili i coś ponownie poczytali. Emocje to niewdzięczny temat, a w tej pracy są nieodłącznym elementem, trudno jest nie przejmować się nimi, nie brać sobie ich do serca i nie przeżywać. Aby móc jednak pracować trzeba się uczyć, aby emocje związane z pracą nie przysłaniały całego pozostałego świata, wydaje mi się, iż należy się starać nauczyć odreagowywać je w drodze do domu, aby nie zatruwać swojej rodziny tym co dzieje się na grupie. Ale, aby to zrobić trzeba się nauczyć je nazywać i wiedzieć, jak je zkanalizować. Na początku powstawania tego bloga pisałam Wam o powodach, jakie mną kierowały w jego tworzeniu dodatkowym, o którym wtedy nie wspomniałam jest moja potrzeba wyrażania emocji i myśli jakie one we mnie tworzą na zewnątrz. Jako dziecko i długo później tworzyłam pamiętniki, one mają coś wspólnego z blogami pozwalają na sformułowanie myśli i jej zapisanie. Ja wracam do mojego świata, dziękując  Wam za to, iż i dziś spotkaliście się z moimi myślami, zapraszam na raz następny!
A tak odnośnie tego pierwszego razu, troszkę mojej muzyki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz