wtorek, 3 lipca 2012

Ten najtrudniejszy, do dziś...


Zanim usiadłam do napisania tej notki, długo zastanawiałam się nad tym, który dyżur z dotychczasowych nazwać najtrudniejszym. Czy pierwszy, a może pierwszy dzienny, a może znów ten na którym ktoś postanowił zdemolować pokój, czy ten na którym w moją stronę leciały krzesła, a może znów ten kiedy prawie wyleciałam z pracy? Trudny był wybór, ale jednak zasada, iż pierwsza myśl jest najlepsza utwierdziła mnie w pierwszym wyborze. Chodzi o dyżur, o którym myślałam za pierwszym razem, gdy pomyślałam o napisaniu notki na ten temat. Może szybko Wam wyjaśnię dlaczego zastanawiałam się później nad zmianą sytuacji... bo wszystkie te dyżury były ciężkie, trudne i naładowane wieloma emocjami. Po każdym z nich coś we mnie pękało, jednocześnie wywracając mój sposób myślenia do góry nogami, lub diabelnie utwierdzając mnie w tym co i jak robię. Zresztą nie tylko te wymienione powyżej powodowały, takie odczucia, jednak to te były dla mnie najcięższe i one wywoływały myśl: rzuć tym dalej niż widzisz.

Jaki był ten najcięższy... dziwny, inny niż się spodziewałam, to tylko ten jeden raz myślałam poważnie o tym, aby wezwać policję i nawet trzymałam telefon w ręce by to zrobić. To było tuż przed wakacjami, ostatni dzień, następnego ranka rozdanie świadectw i wakacje, dla niektórych z młodych była to ostatnia noc w dd, bo później wakacje i usamodzielnienie. Na początku zapowiadało się na spokojny dyżur, no może posiedzieliby troszkę dłużej, ale jednak na spokojnie rozeszliby się do pokoi. Nie pamiętam, już jak to się stało, że nie było jednak tak spokojnie. Pamiętam za to narastający we mnie lęk, i to nie o to, iż coś mi zrobią, bo miałam dziwne poczucie własnego bezpieczeństwa, ale o to, że nie zapanuję, że wymknie się cała ta sytuacja spod kontroli. Stanie się coś nieodwracalnego, okropnego, coś czego wszyscy będą żałować... nie wiele pamiętam z tamtego wieczoru/nocy, po za tym uczuciem lęku, tempem rozgrywania się: zarówno impulsu rozpoczynającego, jak również tego jak szybko wszystko się skończyło, w jednym momencie jak za pstryknięciem jakiegoś dziwnego włącznika. Emocje też zaskakująco szybko opadły, a oni poszli spać, w godzinę po całej sprawie wszystko wyglądało tak jakby się nic nie wydarzyło. Tylko młodzi rano byli zdziwieni, że musieli się tłumaczyć i usprawiedliwiać, że to jednak nie przeszło tak jak oni się tego spodziewali. A ja byłam zaskoczona kilka tygodni później, gdy jeden z nich zadzwonił i powiedział „przepraszam, przegięliśmy”.
A co się wydarzyło... był to sam początek mojej pracy, któryś z początkowych miesięcy. Jak już pisałam ostatnia noc przed wakacjami, przed odejściem z placówki dla co po niektórych. Chłopcy za bardzo się wyluzowali i chcieli dać upust złości na swój los, na to, iż musieli spędzić w bidulu kilka lat i teraz uwalniają się od tego. To był ich sposób na poradzenie sobie z ogromną ilością wściekłości jaka w nich przez ten czas narastała, na system, na rodziców, na samych siebie potęgowana lękiem, co będzie dalej, co stanie się, gdy opuszczą placówkę. Do dziś zastanawiam się co było w nich większe, lęk czy złość, choć wydaje mi się, że porównywalne i zmieszane ze sobą dało wybuchową mieszankę.
Co się stało? Otóż wymontowali z łóżek metalowe pręty i zaczęli nimi demolować pokój, rozwalać wszystko co się w nim znajdowało. A także drzwi, krzyczeli przez okno... było dramatycznie i przypomniało mi to moją rozmowę o pracę, na której usłyszałam: jeśli coś się będzie działo, to proszę nie grać bohatera tylko wzywać policję. Poszłam uspokoić, poprosić, by odpuścili, bo nie ma sensu by w ostatnim dniu robili problem sobie i mnie. Nie podziałało, a tylko wzmogło ich złość. Pamiętam, jakby to było wczoraj jak zdecydowali się wyjść w końcu z tego rozwalanego pokoju, i przyjść porozmawiać ze mną i jak usłyszałam, że albo zapomnę o tym co  się stało, albo będzie jeszcze gorzej. Nie odpuściłam, powiedziałam że nie ma takiej możliwości, wywołało to kolejną falę złości. Nic nie skutkowało, prośby, groźby... byłam bezradna, nie chciałam wzywać policji, jednak wiedziałam (wydawało mi się to moją osobistą porażką), że powinnam to zrobić, a myśli coraz szybciej przebiegały przez moją głowę. Postanowiłam zagrać va bank... powiedziałam, iż jeżeli nie uspokoją się w ciągu 3 minut wzywam policją... popatrzyli na mnie jak na wariatkę, to co zobaczyli chyba ich zaskoczyło... stałam z telefonem w ręku z wybranym numerem 112, patrząc na zegarek. I jak za dotknięciem różdżki wszystko się uspokoiło... jakby nic więcej nie potrzeba było, po za tym telefonem trzymanym w ręce, jakby to była magiczna różdżka, a zaklęciem było: dzwonię na policję.
I nie wiem co było w tym dyżurze gorsze, czy to jak oni się zachowywali, czy to że dopiero policja zadziałała na nich jako uspokajacz... chyba jedno i drugie sprzęgło się ze sobą,, tak jak ich lęk i złość

6 komentarzy:

  1. A jak minęło tegoroczne zakończenie roku szkolnego?
    Człowiek spędza lata na uczelni i chyba nie myśli o tym,że kiedyś zderzy się z taką rzeczywistością.
    Przerażające...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o tegorocznym w następnej notce :)
      a co do doświadczenia... niestety studia na takie sytuacje nie przygotowywują!

      Usuń
  2. Uułaaaa... :( Opisałaś wszystko tak, że czuję się, jakbym tam była.

    Ja nie potrafię wybrać jednego najgorszego dnia w pracy, no bo wiadomo, że-- jak piszesz- mnóstwo jest ciężkich, ciężkich na różne sposoby. No, może jeden szczególny przychodzi mi do głowy, bardzo smutny, dramatyczny dzień; szkoda, że nie mogę się nim tu z tobą podzielić (a nie mogę, niestety)---bo wiem, że ty byś mnie zrozumiała jak nikt.
    Przytulam i życzę jak najwięcej tych dni, które w podsumowaniu wychodzą "na plus".

    OdpowiedzUsuń
  3. Dni na plus jest znacznie więcej, zazwyczaj zadziwiają mnie bardzo pozytywnie, często jestem z nich dumna... jednak nie zawsze jest bajkowo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Po przeczytaniu twojej notki mam jeszcze jedną refleksję: widzę, że u ciebie wychowankom też się nieraz wydaje, że wraz z nadejściem nowego dnia/nowej zmiany wszystkie przewinienia zostają skasowane i wcale nie trzeba nikogo przepraszać.

    OdpowiedzUsuń
  5. A to jest bardzo różnie, akurat w przypadku tego dyżuru było tak, że dyrekcja kazała im mnie przeprosić. Ale są też tacy, jak moja wiecznie fochnięta, że zawsze w czasie rozmowy przepraszają, a inni wychodzą z założenia, że oni nikogo i za nic przepraszać nie będą.

    OdpowiedzUsuń